czwartek, 29 września 2016

Jak Was robią w balona- rzecz o szkołach językowych

W kolejnym poście z cyklu "Dobra nauka, zła szkoła", napiszę o zjawisku, z jakiego większość rodziców być może nie zdaje sobie sprawy, zapisując dzieci na rozmaite zajęcia językowe do prywatnych szkół językowych.

Fakt 1. Jeżeli Rodzicu wierzysz, że szkoła nastawiona jest tylko na dobre rezultaty u swoich uczniów, to jesteś w błędzie. Żyjemy w czasach kapitalizmu, więc najważniejsze dla każdego podmiotu gospodarczego są pieniądze. Sorry, ale taka jest prawda.

Oczywiście, są - na szczęście- szkoły, które- poza zyskiem- zwracają uwagę na jakość usług. Dbają o atmosferę na zajęciach, o zatrudnianie lektorów komunikatywnych, o stosowanie nowoczesnych metod nauczania.

Fakt 2. Jeżeli Rodzicu wierzysz, że im drożej, tym lepiej, jesteś w błędzie. Znam wiele szkół i centrów językowych, które zdzierają kasę z klientów, a ich poziom jest momentami żenujący. Dlaczego? Często zatrudniają studentów, którzy niekoniecznie mają tzw. umiejętności miękkie w zawodzie i nie potrafią właściwie wiedzy przekazać. Ale zdarza się, że mają i nauczycieli na etatach w szkole, którzy również tych umiejętności nie mają. Reguły nie ma.

Fakt 3. Jeżeli nauczyciele ze szkoły językowej zapewniają Cię, że jest super , a Twoje dziecko jak ma iść na zajęcia, zaczyna gwiazdorzyć i wymyślać powody, by na nie chodzić, to kogo się posłuchasz? Pewnie nauczyciela, bo przecież ma doświadczenie no i płacisz mu gruby hajs za lekcje. No i popełniasz podstawowy błąd, bo jeżeli dziecku podobałyby się zajęcia i byłoby nimi zainteresowane, chodziłoby tam z przyjemnością i uśmiechem na twarzy. 

Na co zwrócić uwagę przy wyborze szkoły językowej?

1. Ile lat jest na rynku? Warto się przyjrzeć istnieniu szkoły. Czy cieszy się zainteresowaniem? Czy chodzi tam ktoś z Twoich znajomych? Może warto sprawdzić pocztą pantoflową, jakie są opinie na temat tej szkoły?

2. Czy wiąże Cię z nimi długoterminowa umowa? Jeżeli tak, i w dodatku wiąże się to z konsekwencjami finansowymi, to zastanów się nad tym czy warto. Może się okazać, że to będzie wyjątkowo kosztowna przygoda, zwłaszcza jeśli firma zachowuje sobie termin wypowiedzenia miesięczny lub dłuższy. 

3. Czy materiał, jaki będzie przerabiać na zajęciach Twoje dziecko, pokrywa się z tym, co przerabia na lekcjach w szkole? Jest to szczególnie istotne, jeżeli dziecko posyłasz na zajęcia, by się podszkoliło w używaniu języka. Lepiej wybrać takie zajęcia, na których materiał będzie dość zgodny z programem szkolnym, niż by miało uczyć się innych rzeczy. Może się zdarzyć tak, że  z tego wszystkiego zrobi mu się odlotowy misz masz w głowie i odlotowych ocen ze szkoły przynosić nie będzie. 

4. Czy Twoje dziecko chce tam chodzić? Jeżeli maluch jest zniechęcony, to wierz mi- zwyczajnie się nudzi albo lektor jest niemiły/ źle się zachowuje na zajęciach. Jeżeli zajęcia są interesujące a nauczyciel w porządku, dzieciak nie będzie mógł się doczekać kolejnego spotkania. 

Powodzenia i miłej nauki :)

MZR

piątek, 23 września 2016

Karciany as

Napiszę dzisiaj o narzędziu niezwykle cennym, by wolny czas, jaki możemy poświęcić dziecku, został spędzony nie tylko fajnie, ale i owocnie pod względem edukacyjnym. 

Uwielbiam karty. Ale nie takie zwykłe, do znanych gier, z asami, królami itd. Uwielbiam karty obrazkowe, z podpisami. Z racji tego, że jestem anglistą, w naszym domu znajdziecie wiele kart do nauki języka angielskiego. Ostatnio zakupiłam trzy zestawy dla dzieci w wieku powyżej dwóch lat., wydane przez wydawnictwo Kapitan Nauka. Zakres tematyczny: zestaw 1- warzywa i owoce, zestaw 2- zwierzęta, zestaw 3- podstawowe słowa. Każdego z nich można używać osobno, ale my lubimy zrobić odlotowy misz- masz. Nasza i Zosi ulubiona zabawa polega na rozsypaniu wszystkich kart na dywanie tak, by wszystkie obrazki były dobrze widoczne. Następnie wymawiamy słowo, jakiego szukamy. My robimy to w języku polskim, nie mam bowiem ciśnienia na perfekcyjne opanowanie języka angielskiego przez moje dziecko już teraz. Rewelacyjne jest to, że Zośka tak fajnie ogarnia poznawczo słowa, o które pytamy, że margines błędu wynosi mniej niż 5 %. 

Co ćwiczymy dzięki takiej zabawie? Po pierwsze- Zosia jest dzieckiem, które chętnie się uczy, a jak widzi efekty, jest z siebie bardzo zadowolona i odważnie podejmuje próby znalezienia słowa- bądź też, precyzując- powiązania słowa z obrazkiem na karcie. Po drugie- dziecko ćwiczy w ten sposób pamięć. Wzrokową, ale i poznawczą w kontekście obraz- słowo. Po trzecie- jest z tego fajna zabawa dla całej naszej rodziny. Bo przecież serce rośnie i raduje się, jak widzimy, ze nasza dwulatka tak wspaniale łączy słowa, będące przecież abstrakcją, z obrazkiem- czyli graficzną realizacją abstrakcji

Jakie są inne warianty tej gry? My na przykład wykorzystujemy karty ze zwierzakami i pokazując je córce, pytamy: "Jak robi piesek?"- pokazując kartę z psem, naśladując przy tym odgłosy wydawane przez to zwierzę (szczekanie). Taki zabieg, tzn. wykorzystanie onomatopei, czyli dźwiękonaśladownictwa, również rozwija dziecko poznawcza na zasadzie- łączę obraz- grafikę- z dźwiękiem, jaki się z tą grafiką kojarzy i jest powszechnie uznawany za uniwersalny dla danego słowa. Mówiąc naukowo- stereotypizujemy poniekąd pojęcia, dzięki połączeniu ich wyobrażeniu graficznemu z dźwiękiem, jaki wydaje- w naszym przypadku- dane zwierzę. 

Można oczywiście- z dziećmi starszymi, bawić się w grę- układanie zwierząt według kategorii. Na przykład- układamy w jednej kolumnie zwierzaki posiadające ogony, w innej latające itd. Czyli mówiąc krótko- uczymy dziecko kategoryzacji. To samo można zrobić z kartami z owocami i warzywami, np. układamy te czerwone, zielone, albo osobno warzywa a osobno owoce. Wersji zabawy możecie wymyślić wiele. 

Polecam Wam również karty obrazkowe dla starszych dzieci. Jest ich wiele rodzajów, niektóre mają formę quizów. My mamy karty dotyczące sportu, ciała ludzkiego, zwierząt no i oczywiście języka angielskiego dla różnych grup wiekowych. Polecam Wam je serdecznie jako sposób an fajne spędzenie popołudnia z dzieckiem, zwłaszcza takiego, gdy pada deszcz. Świetna rozrywka, dużo możliwości no i co najważniejsze- mim zdaniem- możecie pokazać dziecku, że dobra zabawa to  nie tylko internetowe rozrywki.

Pozdrawiam, 
MZR


środa, 21 września 2016

Zła Rada Mamy- nie dla ustawy antyaborcyjnej



http://www.stopaborcji.pl/wp-content/uploads/2016/03/projekt_2016.pdf


Pod tym linkiem znajdziecie tekst projektu ustawy antyaborcyjnej. Jest to gorący temat, bowiem powyższy projekt wzbudza wiele kontrowersji. Jednakże papier wszystko przyjmie, ale rozum ludzki już nie. Najwięcej zamieszania wywołują bowiem publicyści, zwłaszcza ci popierający wprowadzenie rygorystycznych zapisów dotyczących zakazu aborcji w ogóle. Zanim jednak przejdę do mojej opinii na ten temat, chcę, byście zwrócili uwagę na tę oto infografikę:

http://wiadomosci.onet.pl/aborcja-w-europie-infografika/y5jk37

Z infografiki tej wynika, że najważniejszym czynnikiem, wpływającym na przeprowadzenie aborcji w Polsce jest zachowanie zdrowia kobiety. Aborcja dozwolona jest jeśli życie lub zdrowie matki jest zagrożone, jeśli płód jest uszkodzony i w przypadku bycia ofiarą czynu zabronionego jakim jest gwałt lub kazirodztwo. Obecny zapis wydaje się być całkiem sensowny i - moim zdaniem- nie wywołuje kontrowersji. Uważam, że respektuje prawo kobiety przede wszystkim- a przecież to ona jest w ciąży przez 9 miesięcy. ONA. Nie ojciec dziecka, nie polityk, nie ksiądz, nie dziennikarz. ONA. I to w jej ciele zachodzą liczne zmiany. To ONA powinna podjąć decyzję, czy- jeśli stała się ofiarą gwałtu, jeśli dziecko jest chore lub ciąża zagraża jej samej- tę ciążę donosić. ONA, nie panowie z mównicy sejmowej. Nie księża. Nie babcie, które swoje dzieci rodziły w całkiem innych czasach, niekoniecznie chcąc mieć te dzieci. Nie jej koleżanki. Nie mąż. To KOBIETA, która jest w ciąży, ma prawo tej ciąży się bać, jeśli zachodzi jakakolwiek sytuacja z wyżej opisanych. ONA będzie przeżywać tę decyzję najbardziej. Jeśli wierzyć w sumienie, to ją będzie gryzło do końca życia. Pewnie nie raz zastanawiać się będzie, jakie to dziecko mogłoby być. Jak by wyglądało? Ile żyło? Czy byłoby szczęśliwe? Czy by je kochała? Czy by je obwiniała? Czy by nie mogła na nie patrzeć, bo widziałaby twarz gwałciciela? Jak bardzo straciłaby zdrowie, gdyby je urodziła? A może warto byłoby się poświęcić, może ci wszyscy lekarze się mylą i jej dziecko wcale nie jest chore, nie zagraża jej? 

To nie jest tak, jak przekonują publicyści tzw. pro life- choć dla mnie pro life to oni wcale nie są, natomiast śmiało mogę nazwać ich pro egoizm- że kobiety, które dokonują aborcji są zimne i nieczułe. 
To nie jest tak, że mają gdzieś to życie, które zaczęło kiełkować w ich ciele. 
To nie jest tak, że aborcja jest dla nich wybawieniem. Czasem jest najgorszym więzieniem dla ich umysłu i psychiki, ale nie mają innego wyboru. Bo chcą żyć. Bo boją się, co mogłoby być, gdyby urodziły dziecko oprawcy. 
To nie jest, że chodzisz w ciąży, pyk- rodzisz dziecko i oddajesz je bez mrugnięcia okiem do adopcji, przekonana, że jesteś bohaterką.
To nie jest- i nigdy nie powinno być- tak, że nastolatka, sama będąca mentalnie momentami dzieckiem- będzie wspaniałą matką, skoro sama swojej matki mocno w okresie dorastania potrzebuje. 

Łatwo się wypowiadać mężczyznom, którzy nigdy w ciąży nie będą z przyczyn oczywistych. 
Łatwo się wypowiadać ludziom, którzy mają warunki, by dzieci wychować. Ich życie jest poukładane i bezpieczne. 
Łatwo się wypowiadać ludziom, którzy nie wiedzą co to znaczy wychowywać dziecko nieuleczalnie chore i lada dzień może umrzeć. 
Łatwo się wypowiadać ludziom, którzy nie wiedzą co to gwałt i kazirodztwo. 

Sama jestem matką i uważam, ze dziecko jest najpiękniejszym skarbem, jaki istnieje na świecie. Ale jednocześnie uważam, że nie wolno skazywać kobiet na rodzenie dzieci nieuleczalnie chorych, poczętych w wyniku gwałtów, lub ryzykowania życiem własnym i dziecka, gdy ciąża zagraża życiu. Zwłaszcza ta ostatnia sytuacja- czy jest ona pro life? Moim zdaniem, skazuje na śmierć- często w cierpieniu- aż dwie osoby. Co na to panowie posłowie?

Nie wolno cofać naszego kraju do epoki skrobanek za pomocą wieszaków na ubrania, szydełek czy nożyczek. Nie wolno skazywać kobiet czy dziewcząt na śmierć w wyniku powikłań po tych "zabiegach". Bo jeśli ktoś sądzi, że ustawa zakazująca aborcji sprawi, iż zabieg ten nie będzie wykonywany, jest głupcem. Będzie jeszcze gorzej. Podziemie będzie kwitnąć, czyż nie słyszeliście o ginekologach "pomagających w przywracaniu miesiączki"? 

Dlatego jeszcze raz mówię głośne NIE dla tego projektu prawnego bubla. I kibicuję akcji Dziewuchy dziewuchom. I mam nadzieję, że ten projekt jednak nie przejdzie. 



czwartek, 15 września 2016

Zła Rada Mamy nr 1- nie oceniaj, bo sam zostaniesz oceniony

Dziś rzecz o ocenianiu i hejtowaniu innych. 

Odnoszę często wrażenie, że pod tym względem Polacy są mistrzami świata. Nienawiść wobec innych, tylko z racji tego, że coś im się nie udało, to nasz sport narodowy. Jako, że blog mój poświęcony jest parentingowi, skupimy się na hejcie rodziców wobec rodziców. 

Znacie ten obrazek, gdy robicie zakupy, spieszy się wam (albo i nie) i nagle przez sklep przechodzi krzyk, ryk jakiegoś bachora (takie myśli kłębią się w głowie a propos delikwenta). 
- Daj mi to! - albo- Ja to chcę! Już! Kup mi!

Matka lub ojciec bachora najczęściej czerwienią się i zaczynają zachowywać, jakby chcieli zapaść się pod ziemię. Całym ciałem krzyczą niemo" mnie tu nie ma, nie patrzcie na mnie). No bo przecież żyjemy w czasach, gdy nie wypada dziecku zwrócić uwagi, nie wypada krzyczeć na nie w otoczeniu innych ludzi- albo-o zgrozo! wymierzyć sprawiedliwość ręką ojcowską bądź matczyną, dając gówniarzowi klapsa. 

Gapie zaś zacierają ręce. Bo już jest temat na posta na fejsika, na hejcik ze znajomymi. Siądą przed komputerami po powrocie z zakupów i będą spamować ściany znajomych swoimi złotymi myślami. Pełno będzie rad, pedagogiką zalatujących. Że ci rodzice to niezaradni, że te dzieci to rozwydrzone bachory, dyrygujące życiem stworzycieli. Poziom zajebistości podniesie się o 100. No bo przecież oni nie mają TAKICH problemów. 

Taaa...

Życie ma na szczęście to do siebie, nie rychliwe jest, ale sprawiedliwe. Jak mawiają jankesi, Karma is a bitch...

Łatwo jest oceniać innych. Tylko nikt nie pamięta o tym, że zawsze znajdzie się lepszy mocarz i skrytykuje nas. I może utrze trochę tego wszędobylskiego, wrednego nochala, który węszy pseudo afery i musi jeszcze je rozdmuchać na fejsie. 

Prawda jest taka, że dziecko może mieć gorszy dzień. Że rodzic może mieć gorszy dzień. Słabszy, że mu się nie chce, albo nawtykano mu, że należy bezstresowo wychowywać dziecko. Wmawia mu się, że jest złym rodzicem i musi być lepszy, uważniejszy, wyrozumiały. Łatwo się w tym wszystkim pogubić. Łatwo odpuścić dziecku. Łatwo wykształcić w nim złe nawyki. Tak samo, jak łatwo stać się ofiarą hejterów. 

Jedyne, co mi się z takimi wścibskimi ludźmi kojarzy to kompleksy. Bo trzeba być bardzo zakompleksioną osobą, by krytykować innych, sobie podnosząc ego. Taki nie odpuści, nie zrozumie, tylko będzie fejsbukowym celebrytą, bazującym na cudzym niepowodzeniu. Bo jak głosi przysłowie, nic tak nie uszczęśliwia, jak nieszczęście innych. 

I jedyne, co mogę powiedzieć rodzicom, którzy stali się ofiarami takich hejterów to- uśmiechnijcie się pod nosem i dajcie karmie robić swoje. Ona naprawdę wraca. 

Pozdro 600, 
MZR

poniedziałek, 12 września 2016

Od przybytku głowa rozboli, czyli rodzicu, opamiętaj się! Rzecz o "korkach"

Wrzesień pełną parą. Dzieci poszły do szkoły, był uroczysty apel, przywitanie "pirszoroczniaków" (cytując Hagrida z "Harry'ego Pottera"). Rodzice wydali tysiąc pięćset sto dziewięćset złotych na wyprawki swoich uczniaków. No, ale dla większości to nie wystarczy. Już szukali, już węszyli, bo przecież...DZIECKO MUSI SIĘ ROZWIJAĆ. 

Co to właściwie oznacza? Z moich obserwacji wynika, że panuje społeczne przekonanie, iż szkoła nie uczy właściwie. Hmmm, czyli...jak? Ano tak, aby po opuszczeniu murów placówki ostatniego szczebla edukacji latorośl bez problemu znalazła pracę, albo- jeszcze lepiej!- stała się geniuszem. Albo- to już w ogóle pożądane- odkryto w  niej niesamowity talent, by mogła wziąć udział w jakimś telewizyjnym show i stała się sławna.

I co robi taki rodzic? Zawalony wieloma niesamowicie inteligentnie brzmiącymi bredniami pseudopsychologów i pedagogów, doktorów z tiwi, daje się nabrać na te wyścig szczurów i zapisuje. Kogo? Swoje potomstwo? Gdzie? NA WSZYSTKO, NA CO SIĘ DA. Dziś zajmiemy się korepetycjami

Jak dobrze wiecie, jestem filologiem, specjalizuję się w języku angielskim. Uwierzcie mi, chętnych na korki- czy trzeba, czy nie, jest mnóstwo. Były lata, że z samych korepetycji byłam w stanie zarobić ponad tysiąc złotych, (studiując dziennie!). Mam znajomych matematyków, biologów, wuefistów, trenerów, plastyków. Co rok, we wrześniu, ci, którzy są naprawdę dobrzy w tym, co robią, nie musieli się bać o brak kasy. Telefon dzwoni na okrągło, bo "nagle" okazuje się, że dzieci właściwie to nic nie potrafią, bo pani ich nie nauczyła w szkole no i jakże to tak, przecież "on/ona MUSI BYĆ KIMŚ W PRZYSZŁOŚCI". Zatrzymajmy się na chwilę w tym miejscu i rozłóżmy kampanię wrześniową, dotyczącą zapisów dziecka na wszystkie możliwe kursy, na czynniki pierwsze.

Po pierwsze- mam wrażenie, że w tych szkołach to sami głupi/niedouczeni/bezwartościowi nauczyciele są. Taki przekaz płynie  z komunikatów nadanych w moim kierunku przez rodziców. Bo dziecko nie rozumie. Bo pani nie tłumaczy. Bo nie ma czasu na lekcjach. Bo mają nudny podręcznik. Bo za dużo dzieci w klasie i nie da rady wszystkim wytłumaczyć dobrze co i jak.

Po drugie- odnoszę kolejne wrażenie, że dla rodzica tylko to, za co (czasem słono) zapłaci, jest wartościowe. Nauka bezpłatna to nie nauka. 

Po trzecie- i w tym miejscu znów- a jakże, wrażenie- że szkoła to jakieś dziwne miejsce, gdzie właściwie to nie wiadomo, po co dzieci chodzą. No bo przecież nie po to, by się czegoś nauczyć. 


Odłóżmy jednak moje wrażenia na bok i skupmy się na faktach. 

Fakt pierwszy: 50 % polskich uczniów ma co najmniej jednego korepetytora. 
Fakt drugi:średnio na "korkach" dzieci spędzają od 2 do 4 godzin tygodniowo.
Fakt trzeci: przedmiotami, z jakich najczęściej udziela się korepetycji są matematyka i język angielski.

Co to oznacza w praktyce? Jakby zinterpretować te fakty jak najprościej, to wyłania nam się obraz szkoły jako instytucji, która nie potrafi wykształcić połowy uczniów, gdzie lekcje- ich czas tudzież ilość- są za krótkie, a matematycy i angliści są z najniższej półki. 


Ze swojego doświadczenia powiem tak- nie wiem, jak jest z matematykami, mogę się wypowiadać na temat anglistów. I niestety, ale większość rzeczywiście nie ma daru nauczania. W mojej karierze zawodowej miałam wielu uczniów, którzy nie rozumieli podstaw, a w nauce języka obcego bez tego nie ruszysz dalej. Zresztą tak jest i dzisiaj, gdy mam zajęcia z moimi żołnierzami, dziećmi, młodzieżą czy dorosłymi. Ludzie, którzy angielski mieli, ale właściwie - w przypadku dorosłych, nawet po kilkunastu[sic!] latach nauki tegoż języka, muszą zacząć od początku, bo zwyczajnie na świecie nie ogarniają, o co kaman


źródło: job- profi.pl

Zwolennicy korepetycji krzyczą, że są one tak bardzo skuteczne ze względu na indywidualne podejście do ucznia. Po części może i tak, ale nie zgadzam się z tym do końca. Z praktyki wiem, że dobry nauczyciel, słuchający uczniów, widzący ich problemy z nauką i potrafiący tłumaczyć, odpowiadać na (nawet głupie z pozoru) pytania bez zniecierpliwienia, potrafi zdziałać cuda nawet z 20 osobową grupą. Osoba nauczyciela jest tutaj niesamowicie istotna. Od momentu gdy uczę, nie raz, nie dwa, miałam przypadki, że ludzie kontaktowali się ze mną, bo ktoś mnie polecił. A pierwsze słowa na pierwszym spotkaniu brzmiały- "tylko wie pani, ja jestem chyba odporny na wiedzę, bo miałem już korki". I tu fakt potwierdza regułę, tzn. trafiali na kiepskich nauczycieli. Sam fakt ukończenia przez kogoś studiów i posiadania tytułu magistra, o niczym nie świadczy. Znam mnóstwo ludzi po studiach filologicznych, z uprawnieniami pedagogicznymi, którzy gówno potrafią, jeśli o uczenie chodzi. Uświadomcie to sobie, moi drodzy, że dzieci nie dostają gorszych ocen w szkole dlatego, ze są gorsze. Najczęściej na lekcji nie ma czasu, by porządnie im wytłumaczyć wszystko. Albo nauczyciel nie potrafi się dobrze zorganizować, by umiejętnie zajęcia przeprowadzić.

Dlaczego korki są tak popularne? Bo poza wiedzą uczeń ma okazję zdobyć coś o wiele cenniejszego- motywację i dowartościowanie jego jako człowieka. Korepetytor, dzięki indywidualnemu charakterowi zajęć, jest w stanie już po pierwszych zajęciach wymienić mocne i słabe osoby ucznia. I zapewne w swej ocenie będzie dokładniejszy niż nauczyciel przedmiotu, z jakiego korki są udzielane. Poza tym, to skupienie na osobie, a nie na programie i tempie jego przerobienia, procentuje bardzo szybko. Na korkach nie jest ważne "od- do". Ważne jest, czy uczeń pojął istotę przerabianego zagadnienia. 

Co ciekawe- korepetytor często staje się takim trochę psychologiem, powiernikiem sekretów. Wiele razy moje dzieciaki czy dorośli rozmawiali ze mną o problemach bądź też sytuacjach, o jakich nie gadali z rodziną. Wiele razy gotowało się we mnie, gdy dzieciak mówił mi, że nauczyciel go wyzywa, bo jest biedniejszy niż reszta klasy, albo ma więcej rodzeństwa, albo wolniej rozwiązuje zadania. Wiele razy też razem cieszyliśmy się z kolejnych sukcesów- dla jednych były to "trójki", dla innych "szóstki". 

Minus popularności korków- jedno z badań przeprowadzonych wśród uczniów szkoły podstawowej wykazało, że 70 % dzieci spędza na korkach ok. 11 godzin tygodniowo. Plus 27 godzin lekcyjnych daje to liczbę 38 godzin poświęconych nauce. To niemal tyle, co etat dorosłego człowieka. Cały. Mnie osobiście te liczby przerażają. Bo gdzie w tym wszystkim czas na zabawę, na wygłupy, na bycie dzieckiem? Czy naprawdę liczą się tylko "piątki" i "szóstki"? Gdzie czas na dzieciństwo, beztroskie, pozbawione cech korporacji- sorry, ale mnie osobiście to wszystko kojarzy się z korpoludkami. Sen- szkoła- korki- odrabianie lekcji- sen itd.

APEL KOREPETYTORA DO RODZICA

Mój Drogi! 
Zanim poślesz dziecko na korki, zastanów się, czy ich naprawdę potrzebuje. "Tróje"  z biologii są ok, zwłaszcza gdy Twoje dziecko tak bardzo chce być dziennikarzem. Odpuść mu czasem. Zastanów się czy nie ulegasz presji otoczenia. A może korki są modne w Twoim kręgu znajomych? Może to, czego Twoje dziecko potrzebuje to Twoja uwaga, a nie ta obcej osoby, dobrze opłacona ?

Przemyśl sprawę, czy korki nie zabierają czasu tak bardzo potrzebnego i nieodwracalnego na bycie dzieckiem. Takim normalnym, nie zawsze idealnym.

Pozdrawiam,
Mama Zła Rada